Człowiek
nie rodzi się nie tolerancyjny. W człowieku narasta wkurwienie wraz
z ilością poznanych wsiurów i idiotów. Ja najwyraźniej zaszłam
o jednego wsiura za daleko, bo w swym sercu pełnym łagodności
odkryłam nie znane mi dotąd uczucie agresji. Nie, nie bawi mnie już
dziwny akcent i udawana inteligencja. Nie, nie uważam już, ze
fikuśne wyrazy nie wiadomo skąd, są pełne uroku. Podobnie jak
autystyczna gramatyka i potok słów bez sensu i składni. Nie, nie
pomogą luźne dżinsy i drogie buty. Nie wszystkie airmaxy są fajne
i nie każdy w airmaxach jest modny. Słomy czasem nie widać na
pierwszy rzut oka. Ale dłubanie w nosie widać z daleka. Pozbawiona
mendoczujnika, w samym środku warszawskiego tygla, nie wierzyłam
najbliższym, kiedy z niesmakiem kręcili głowami. Udawałam, że
nie słyszę czereśniackiego bełkotu. Próbowałam na siłę
dopatrzyć się w nim folklorystycznego uroku, lub choćby znamion
inteligencji. Nie chciałam widzieć dziwolągowych gestów, zachowań
i przyzwyczajeń. Jak również braku manier i dobrego smaku. Z
całych sił wmawiałam sobie i wszystkim i sobie i wszystkim
bezustannie, że absolutnie nie mają znaczenia, te wszystkie
drobiazgi, jakie składają się na obraz człowieka. Udało mi się
nawet wmówić, ale to już tylko sobie, że jestem pusta i próżna,
jeśli czuję wstyd za kogoś, kto
przy mnie dłubie w nosie. Winną udało mi się czuć za moje
nieburactwo i kulturę osobistą. Za to, że jem inaczej, mówię
ciszej i śmieję się subtelniej. Za to, że pukam, nie pluję do
zlewu i nie pcham skarpet w japonki. Godzić mi się udało na
radomskie żarty, bydgoski wygląd i gust z Parzęczewa. Na płońskie
kompleksy i na narzeczoną z Elbląga. Jestem winna. Winna nagięcia
wymagań, poziomu i smaku. Jestem winna zepsucia siebie. I jestem
winna psucia mojego miasta. I nie mówię tu o wsiurzyźnie
geograficznej, ale tej najgorszej z najgorszych – o wsiurzyźnie
mentalnej. O skrytomendach „robiących” po nocach, po piwnicach,
piszących nad ranem na fejsbuku, że ich wita słońce w „ich”
ukochanym mieście. O miastowsiurach z krwi i kości, ciułających
pieniądze w skarpetach, żeby w weekend starczyło na szampana w
viproomie. O zagubionych chłopcach po technikach samochodowych,
leczących kompleksy przy paniach za pieniążki. Im większy
ustodziób tym większy fame na wiosce. Jestem winna bo byłam
tolerancyjna. To przez takich jak ja nastąpiło Warsaw Shore.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz