poniedziałek, 25 listopada 2013

Człowiek nie rodzi się nie tolerancyjny / Asia Paterek

Człowiek nie rodzi się nie tolerancyjny. W człowieku narasta wkurwienie wraz z ilością poznanych wsiurów i idiotów. Ja najwyraźniej zaszłam o jednego wsiura za daleko, bo w swym sercu pełnym łagodności odkryłam nie znane mi dotąd uczucie agresji. Nie, nie bawi mnie już dziwny akcent i udawana inteligencja. Nie, nie uważam już, ze fikuśne wyrazy nie wiadomo skąd, są pełne uroku. Podobnie jak autystyczna gramatyka i potok słów bez sensu i składni. Nie, nie pomogą luźne dżinsy i drogie buty. Nie wszystkie airmaxy są fajne i nie każdy w airmaxach jest modny. Słomy czasem nie widać na pierwszy rzut oka. Ale dłubanie w nosie widać z daleka. Pozbawiona mendoczujnika, w samym środku warszawskiego tygla, nie wierzyłam najbliższym, kiedy z niesmakiem kręcili głowami. Udawałam, że nie słyszę czereśniackiego bełkotu. Próbowałam na siłę dopatrzyć się w nim folklorystycznego uroku, lub choćby znamion inteligencji. Nie chciałam widzieć dziwolągowych gestów, zachowań i przyzwyczajeń. Jak również braku manier i dobrego smaku. Z całych sił wmawiałam sobie i wszystkim i sobie i wszystkim bezustannie, że absolutnie nie mają znaczenia, te wszystkie drobiazgi, jakie składają się na obraz człowieka. Udało mi się nawet wmówić, ale to już tylko sobie, że jestem pusta i próżna, jeśli czuję wstyd za kogoś, kto przy mnie dłubie w nosie. Winną udało mi się czuć za moje nieburactwo i kulturę osobistą. Za to, że jem inaczej, mówię ciszej i śmieję się subtelniej. Za to, że pukam, nie pluję do zlewu i nie pcham skarpet w japonki. Godzić mi się udało na radomskie żarty, bydgoski wygląd i gust z Parzęczewa. Na płońskie kompleksy i na narzeczoną z Elbląga. Jestem winna. Winna nagięcia wymagań, poziomu i smaku. Jestem winna zepsucia siebie. I jestem winna psucia mojego miasta. I nie mówię tu o wsiurzyźnie geograficznej, ale tej najgorszej z najgorszych – o wsiurzyźnie mentalnej. O skrytomendach „robiących” po nocach, po piwnicach, piszących nad ranem na fejsbuku, że ich wita słońce w „ich” ukochanym mieście. O miastowsiurach z krwi i kości, ciułających pieniądze w skarpetach, żeby w weekend starczyło na szampana w viproomie. O zagubionych chłopcach po technikach samochodowych, leczących kompleksy przy paniach za pieniążki. Im większy ustodziób tym większy fame na wiosce. Jestem winna bo byłam tolerancyjna. To przez takich jak ja nastąpiło Warsaw Shore.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz