- Muszę wyjechać. - Natalia zapala papierosa, chociaż
przecież nie pali i spala siebie z wyrzutów sumienia. I czuje, że wszystko się
rozpada. Świat się rozkleja z upału, wszystko płynie, rozmazuje się, wsiąka
wszystko we wszystko. - Beznadziejnie jest.
- No wiem. - Alicja też czuje, że jest beznadziejnie. I boi
się. Boi się, że jak będzie źle u jednej, to u drugiej będzie jeszcze gorzej. Że
sie w końcu rozpadną we dwie, rozrzedzą tak bardzo, że znikną.
Siadają na ławce. Powietrze drga z gorąca i one w środku
drżą. Zajebiście śmieszne żarty z siebie samych jakoś im nie przychodzą do
głowy. Dotarły do kolejnej ściany labiryntu nadziei i rozgoryczeń.
- Widziałam się z Kostkiem.
- Ten z żoną?
- Ten z żoną i dzieckiem.
- I co?
- Chyba zakończyłam tą znajomość. W ogóle zakończyłam
ostatnio sporo znajomości. Spotkałam go przypadkiem, jak pchał wózek. Dzieciak
beczał, a on się szarpał z własną bezradnością. Nie umiał go ani uspokoić, ani
ignorować, tylko bredził coś o wzdęciach. I zobaczyłam te jego małe rączki
fikuśne, którymi zawsze tyle gestykulował. A tu nagle wszystko mu z nich wypadało.
I zamiast przytulić tą zasikaną kulkę nieszczęść, wykonywał wózkiem psychodeliczne
zygzaki, które nawet mnie doprowadzały do mdłości.
- Niesamowite, jak faceci potrafią się sprzedać. Każdy jeden
to król życia i mistrz wszechrzeczy. A potem zobaczysz ich przypadkiem w jakimś
prozaicznym kontekście i okazuje się, że wszyscy są opóźnieni.
- Tak, mi kiedyś jeden uwielbiał opowiadać, jak mnie będzie
ratował. Jak zginę w dżungli, to mnie znajdzie. Jak będę tonąć, wyrwie mnie z
paszczy rekinom. Tak go ponosiła fantazja, że w końcu zaczął snuć wizję, jak
mnie będzie na rękach nosił, jak mi coś urwie nogę. Ale jak mi pękła opona, to ja się szarpałam z
kołem, a on stał nade mną i mi czytał instrukcje.
- Ja też mam obiecaną gwiazdkę z nieba. A nawet cały
gwiazdozbiór. Próbowałam negocjować, wymienienie gwiazdek na naczynia
pędzące mleczną drogą do zmywarki, ale bez efektów. I co powiedziałaś Kostkowi?
- Że na wzdęcia jest Espunisan. A potem jak siadłam w domu do komputera, to
za jednym razem pożegnałam Cierpiącego Artystę,
zmagającego się z bólem wszechświata codziennie w Planie B, najchętniej za moje
pieniądze, które mi odda, gdy sprzeda obraz za sto tysięcy, bo tak go już
wycenił, chociaż jeszcze nie zaczął malować. Pana Gawędziarza, który wszędzie był i wszystkich zna i faktycznie
się ciągle gdzieś oznacza, aczkolwiek na obiecaną podróż śladami dzikich
plemion Trynidadu przestałam już liczyć, bo jakoś mam wrażenie że bardziej
interesuje go podróż śladami warszawskich wywłok. Pana Nieśmiałego, któremu pół roku chciało się płodzić opowieści o
swoim strachu przed dzisiejszymi kobietami, które budzą w nim wstręt głęboki i
odrazę tak wielką, iż niemalże z domu czubka nosa nie wystawia, kontaktując się
jedynie ze mną, jako z ostatnią wartą tego na tej planecie, powierniczką
przemyśleń jego najgłębszych, które kiedyś spisze i wyda, niczym Biblię dla Straceńców.
Raz jedyny tylko zabrakło mu przemyśleń, kiedy wytoczył się na mnie z klubu
obwieszony ze stron trzech żywymi reklamami sylikonu. Od tamtej pory przyjął
sobie za punkt honoru przekonać mnie, że panie te odurzyły go czymś, a następnie
porwały. Pana Mistera Warszawskich Siłowni
pożegnałam również z całą serdecznością, życząc mu sukcesów w napinaniu, bo z
ręką na sercu przyrzec mogę, że napinać to on się potrafi, a każdy powinien
robić to, w czym jest najlepszy. Poradziłam mu też prenumeratę Nowości
Farmaceutycznych, to się podpalił mocno do tego pomysłu i dziękował tak
wylewnie, że aż zapomniał, że był obrażony, że czytałam kiedyś książkę w jego
towarzystwie, co odebrał był wówczas jako zniewagę. Panu Bogatemu podziękowałam bardzo za bukiet stu dwudziestu róż,
prezent nad wyraz praktyczny do trzydziestometrowego mieszkania, który na
tydzień zablokował mi wannę, wraz z możliwością kąpieli, a z którego
cieszyłabym się mimo to, gdyby nie poprzedzony został, a następnie nie następniony
kilkoma tygodniami braku kontaktu, spowodowanego, jak się okazało delegacją,
jak się okazało w Meksyku, jak się okazało z żoną. Za jednym więc razem pożegnałam
też Pana Niezdecydowanego, który
miesiącami zamęczał mnie dokładną inwentaryzacją wkurwiających drobiazgów,
powodujących absolutną niemożność życia współ ze swoją narzeczoną, którą
zostawiał raz w tygodniu, a która najwyraźniej wracała jak bumerang, gdyż
rozmowy nasze toczyliśmy wiecznie w pełnej konspiracji, aż do ich ślubu, po
którym zwierzył mi się, że ją zostawi. Z Panem
Ryzykantem, którego pasją były nocne wyścigi motocyklowe, przed którymi
lubił dzwonić do mnie, aby się pożegnać. I zapewnić mnie, że byłby ze mną,
gdyby śmierć nie zaglądała mu w oczy. Oraz gdyby nie fakt, że cóż on może mi
dać. Uznałam, że faktycznie niewiele. Pożegnałam kliku panów Na Gwałt Potrzebujących Logo, i chcących
dogadać szczegóły zlecenia przy drinku. Pana
Dwudziestolatka, który postanowił, że się ze mną ożeni, ale niestety w
amoku chłopięcych wyznań, kiedy łzy z glutami mu płynęły po zarodkach wąsa,
wyrwało mu się, że to zrobi za lat dziesięć, co jednak za chwilę sobie
przekalkulował, dodając dziesięć do mojego wieku i szybko się poprawił na za
rok. Jednakowoż cisza jaka zapadła między nami po tym wyznaniu, zdusiła nieco
romantyczną atmosferę. Pożegnałam Dziada,
który na zmianę pisał do mnie wiersze i proponował seks w ramach
przyjacielskiej przysługi. Nie wiem czy zdawał sobie sprawę, że ja widzę jego
garba. Aż wreszcie pożegnałam Pana Biga.
I nad tym pożegnaniem się przez chwilę męczyłam, próbując być tak zimna i
nieczuła, jak on. Co tylko uświadamiało mi bezcelowość moich starań, bo on się
nigdy nie żegnał. Więc nie napisałam nic, choć najwięcej miałam do napisania.
- Łał. I jak się teraz czujesz?
- Lżej. I trochę samotnie. Chciałabym wyjechać z tego
miasta. Z tego tygla, który każdy przyjezdny nazywa swoim. Każdy go zjada po
kawałku i wypluwa. A ja broczę w tych
wymiocinach, usiłując przypomnieć sobie, co tu było piękne. Miasto marzeń,
które nocami tętniło w moich żyłach. Miasto, w którym wiedziałam jak zamroczyć mózg, by
przestać czuć. A potem długo czekałam na wyzdrowienie, ale nic się nie stało.
Nic się nie dopełniło, nie wypełniło, nie nabrało sensu. Zatoczyłam koło.
Patrzę znowu w niebo. Ciągle jeszcze jest cholernie nostalgiczne, a więc żyję.
Na pograniczu kiczu, o czwartej nad ranem, wschody są moim pulsem. Oddzielają
od siebie złe historie. To miasto również mnie zjadło i wypluło. Ale we śnie
jestem znowu dobra.
Alicja spojrzała smutno przed siebie, a potem na przyjaciółkę. Trzydziestolatki
wiedzą już, że życie ma mnóstwo odcieni. To prawda, że po burzy zawsze wychodzi
słońce. Ale słońce lubi zachodzić, a burze wracają. Ciężko jest myśleć inaczej.
- Przeraża mnie rutyna. Identyczność i powtarzalność żyć. Śluby, rozwody
i alimenty. Dzieci, chrzty i żłobki. Kredyty, etaty, lokaty, żakiety. Sztuczne
usta, sztuczne cycki, sztuczne gesty. Iphony, anoreksje, depresje. Nad ranem zasuwam zasłony. Cofam się w czasie żeby
zasnąć. Przypominam sobie miejsca, zapachy i twarze, które zabrał mi czas.
Miłości, które minęły i słowa, które pozostały. Nie żałuję tych chwil, kiedy
kochałam. Nie żałuję czasów, kiedy smutek krzyżował mnie w łóżku. - Natalia robiła podsumowanie życia. -
Jedyne czego żałuję to stracony czas na ludzi, których sobie wymyślałam. Kiedy
samotność plątała mi zmysły, a ludzie w moich oczach szlachetnieli. Zaprosiłam
do swojego życia zgraję nieudaczników, by mi rośli w sercu, by mnie ratowali. Z
jednej dziurawej szalupy by mnie wciągali na drugą. Siebie mi żal. Za każdego
moralnie skrzywiałego, zakompleksionego pokurcza, który soki wpuszczał w moje
ciało i umysł. Za każdego, na którego mentalnej pustyni budowałam pałace. Może
gdzieś tam z biegiem czasu się zrobiłam pewna siebie, może nabrałam dystansu,
może tak jest zdrowiej, może łatwiej, może trudniej, może doroślej. Może na
wszystko mam wytłumaczenie, że widać tak musiało się stać. Może już mi się nie
chce wszystkiego tak przeżywać aż do kości. Ale kiedy się zakochuję, kiedy
kocham, znów jak za dzieciaka, to się staje najważniejsze na świecie. I nie ma
wtedy większego strachu. On mi wypełnia każdą komórkę ciała, rozlewa się żyłami
po ciele. Muszę stąd wyjechać. Muszę przestać się bać.
Wstały z ławki i powolnym krokiem ruszyły w stronę domu. Trzydziestolatki
wiedzą już, że każdy kolejny plan wyjazdu, który nie dochodzi do skutku, jest
jak małe katharsis. Jak czyszczenie okrężnicy. Po miesiącu znów zaczną jeść czipsy na zmianę z owsianką, podobnie jak wzniosłą
samotność będą przegryzać chujowymi romansami. Ale w tej jednej chwili, kiedy
mentalnie już wszystko popakowały w siatki i siateczki, a część z siateczek
umieściły w śmietniku, w tej jednej chwili czują się wolne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz