W przychodni Natalia tak mocno wbija sobie paznokcie w
dłonie, że to prawdopodobnie ratuje psę przed paraliżem i śmiercią. Do
katastrofy jeszcze bowiem czas. Na razie zwykłe niewstanięcia się będą zdarzały,
ale to dopiero pierwszy stopień porażenia zaledwie. Psa ostrzykana lepiej niż
nie jedna elegancka pani, wstaje i zamerduje Natalię swoją radością. Big na
poważnie. Brwi marszczy, twarz marszczy, kiwa. Zabiera recepty i składa. Wmilcza
się w podłogę. Natalia się zastanawia, czy wszystko usłyszała dobrze, czy
zrozumiała. Czy mózg przed nią czegoś nie tai. Wracają nocą po cichu i Natalii
się znowu wydaje, że ogarnia ich Nicość z Neverending Story. Że ich zjada i zjada wszystko wokół, od środka, i od zewnątrz, i szybko ich zjada i powoli zarazem. I że boli
ją to strasznie, z każdą minutą, i że jej nie boli w ogóle. Przekradają się
przez tą czerń między samochodem i blokiem, jakby wyszarpali światu jeszcze jedną noc ostatnią. Jeszcze te kilka godzin przed świtem, kiedy wszystko rozpadnie się na
kawałeczki i spłonie. Więc Big głaszcze psę bardzo długo, jakby w głowie sobie wszystko układał, jakby sobie wartościował
i przeliczał. Może czuje, jak Natalia, że wszystko się kończy. Że nie da się
wiecznie tak żyć. Może też boi sie pustki, ale nie potrafi tego nazwać sam
przed sobą. Więc wreszcie wstaje i bardzo powoli podchodzi do Natalii. A ona
wypłukana ze swojej pewności siebie, wyszarpana przez płacz, wytrzęsiona
strachem, stoi przed nim i drży. I nie wie, czy się cała zaraz nie rozleci. Nie
wie, skąd ma wziąć siły, by zebrać głos do kupy i wyrzec nim choćby kilka słów.
Więc skupia się z całych sił, by nie siorbać. By tej chwili dziwnej, czarnej i
aksamitnej nie zniweczyć. Niech trwa to niedoczekanie. To zawieszenie między gestem
ciepłym i gęstym w ciemności, a drzwi trzaśnięciem zimnym jak lód. I wtedy Big ruchem
tak prostym i naturalnym, jakby dla nich ten ruch był zaprogramowany od
początku świata, bierze ją na ręce. I mięśnie mu się napinają, i palce mu się
na Natalii zaciskają. I podnosi ją tak, jakby nic nie ważąca była, nie
znacząca, malutka i jego tylko cała. Jakby do niego tylko należała od początku
aż po kraniec dni. Więc cóż ona może? Jak ma sercu zabronić pompować jego
zapach aż po koniuszki palców? Jak ma zabronić płucom rozkładania tego zapachu
na tysiące składników w jej ciele? Na miliony rozedrgań. Na sto historii ciepłych
i zimnych. Na ciepło sączące się w ciało Natalii prosto z jego ciała. A on ją
trzyma mocno i mocno ją dociska do piersi. A potem niesie po ciemnym mieszkaniu,
i jak na filmie, bez najmniejszego potknięcia, z nią dociera do łóżka. A ona
się boi oczu otworzyć, boi dłoni na nim zacisnąć. Boi się zobaczyć, jak on
wychodzi. Więc nie rusza się i nie oddycha prawie. Świat cały zaklina i los
pragnie przekupić, by on został. I czuje już, czuć zaczyna powoli, jak wsącza
się w nią ta myśl nieznośna i prawdziwa, że on jej teraz straszną krzywdę robi.
I że ona mu na to pozwala. Ale chwila trwa, długa i mięsista, a za nią
przychodzą następne. A on ją głaszcze po policzku i tak ją głaszcze
niespiesznie, jakby czule. Choć może się Natalii tylko wydaje, bo ona już wcale
zaufania nie ma do swoich intuicji.
- Zaraz wrócę. - Mówi on i wstaje. I to zdanie jedno jak
mantrę, jak modlitwę, jak przysięgę Natalia powtarza po cichu, by podtrzymać w
sobie życie. Aż wreszcie on wraca, z łazienki chyba wraca, drzwi zamyka po
drodze na zasuwkę, i kładzie się koło niej. Natalia jeszcze czuje jak bluzę zdejmuje
i dżinsy, jak je rzuca na krzesło, a potem przytula ją, ręką ogromną i ciężką
ją przyciska, obejmuje i odgradza od świata. Nos gdzieś tam wtyka między jej
włosy, gdzieś tam swoim oddechem po szyi ją uspokaja. I znowu są jednym
organizmem. Jednym ciepłem i jednym zapachem. Jednym zmęczeniem, bliskością i
jedną historią wieczorną. I znowu Natalia zaczyna oddychać prawidłowo. Tlen zaczyna
normalnie pobierać z atmosfery. Komórki odżywiać nadzieją. Mięśnie uspokajać i do snu kołysać. Znów ma chwilowo ochotę, aby
nie było jeszcze końca świata. Aby nie było końca Warszawy.
Trzydziestolatki wiedzą już.
Ale ciągle jeszcze wiedzą mało.