Zmierzchało
już, gdy pozwoliła sobie podejść wreszcie do okna i spojrzeć w przestrzeń. Jej prywatny
kawałek nieba, zawłaszczony z dziesiątego piętra ursynowskiej dziupli,
nabrzmiały tego popołudnia wilgocią, ściekał po budynkach i rozlewał się
kolorami pod kołami autobusów. Miasto kipiało brudnym deszczem niczym lawą
i syczało groźnie, gdy kwaśna rzeka wymywała z jego zakamarków lepkie
sekrety. Natalia spojrzała w lewo, gdzie na tle rozmiękłej szarości szklił
się Pałac Kultury. Był piątek - uśmiechnęła się do siebie i zamykając oczy
usiłowała przenieść się pamięcią do czasów, gdy piątek oznaczał przyspieszone
tętno, krew tańczącą w skroniach, życie.
Ile czasu minęło,
odkąd patrząc w noc, z tego okna, czuła, jak gąbczasta ciemność wciąga ją
w swoje omszałe kazamaty. W pulsującą kanalizację tego miasta, jak bigos, tego
tygla męskokształtnych tworów i kobiecopodobnych lunatycznych stworzeń.
Ile czasu, odkąd zanurzała się w nią i znieczulała zmysły, a prąd niósł ją
leniwie i kołysał, szepcząc bajki dla dorosłych.
Uśmiechnęła się do
siebie. Jakże ważni wydawali jej się wtedy ludzie, których dziś nie pamiętała.
Miejsca, które już nie istniały. Rozedrgania, tak ulotne i szaleństwa, które
ostatecznie zabliźniły się, nie wiadomo kiedy.
Odwróciła głowę na
prawo, gdzie nad ranem, ponad Wilanowem, rozlewały się spektakle wschodzącego
słońca. Była kiedyś ich najwierniejszym widzem. Podziwiaczem, zachwycaczem,
kochankiem. Siadała okręcona w koc, w otwartym oknie, a potem chłonęła je,
wdychała, wpuszczała w krwioobieg. Pamięta, jak pragnęła się z nimi stopić.
Wytatuować je sobie na ciele.
Dzisiaj
w miejscu tych zachwyceń stał blok, pełen nowych rozjarzonych żyć. Cyfrowe
mrowisko ze szkła i betonu, mrugające całą noc, niczym wieża na lotnisku. Dziś
setki oczu mogłyby obserwować ją, gdyby jak dawniej usadowiła się na parapecie.
Gdyby podpaliła papierosa i z westchnieniem wydmuchała dym. Gdyby się
zapatrzyła gdzieś pod niewidoczne warstwy poranka, a z oczu zaczęła gubić po
cichutku skrawki strachu.
Serce
Natalii zabiło mocniej na te wspomnienia. Stary program do przetrwania sam się
załadował i odpalił. Zaktualizować? - spytało ciało Natalii.
Dziewczyna
na chwilę przestraszyła się tej łatwości, z jaką wspomnienia odnalazły jej organizm.
Była już przecież po remanencie. Po odbudowie, po rekonstrukcji, po restarcie.
A jednak koniuszki jej palców zaczęły delikatnie drżeć. Potrząsnęła
nieznacznie głową i odsunęła się od okna. Bolały ją plecy i nogi. Rozejrzała
się dokoła. Nie chciała siadać, bo za bardzo bała się uśnięcia na starej wersalce,
po środku pustego mieszkania. Nie chciała, by zastał ją zmrok wśród tych ścian przesiąkniętych
na zawsze zapachem wstydliwej samotności. To miejsce, tak jej bliskie, tak
ukochane, było jednocześnie, jak stara rana, wciąż niebezpieczną furtką do zainfekowania
uśpionym wirusem.
Jeszcze raz weszła
do łazienki by ocenić stan skażenia. Pozbierała gąbki, szczotki i wszystkie
porozrzucane akcesoria do uprawiania czystości. Nie miała siły dłużej i
bardziej napierać na obcy brud. Przyjechała tylko pobieżnie rzucić oczami
po kątach, zbadać aurę i przekonać się na własne zmysły, że jej schron od
świata nadal lewituje gdzieś po środku warszawskiego nieba. Jednakowoż
ilość prawdziwego, fizycznego brudu w 3D, jaką zostawili po sobie ostatni
lokatorzy, ugodziła Natalię tak celnie i tak niespodzianie, że ugięła się, w
przenośni i dosłownie, i w przenośni i dosłownie padła na kolana, by
ratować fugi, syfony i wszelkie, szczerzące się na nią kosmatą czernią,
szczeliny. Jej wiara w moc sody oczyszczonej szybko została jednak
nadwątlona, co zmusiło ją znów w przenośni i dosłownie do zejścia na
ziemię i zakupu arsenału zabójczej chemii, którą następnie lała gęsto w czeluść
sedesu, okręciwszy sobie twarz szalikiem. Otworzyła wszystkie okna i
starała się nie oddychać, co poskutkowało natychmiast niedotlenieniem i
lekkim szaleństwem. Wreszcie poddała się.
Poddawanie się było
jednak dla Natalii zjawiskiem na tyle nowym i niezbadanym, że choć przynosiło
chwilową ulgę, w dalszej perspektywie mogło poskutkować nerwowym rozedrganiem i niebezpieczną samodezaprobatą. Tym razem nie miała jednak wyboru.
Westchnęła ciężko. Niemoc siedemdziesięciokilowego ciała przygwoździła ją do składanego
krzesła i zbezsilniła. Nie da rady. Pierwszy raz w życiu musi się poddać.
Zamówić panią od sprzątania, poprosić Tomka, odpuścić. Pogłaskała się po
brzuchu. Ten gest, kiedyś dla niej tak wstrętny, tak fizjologicznie
jednoznaczny i obsceniczny, przyniósł jej ulgę. Gdzieś tam w środku niej, mała
dziewczynka wtulona w jej ciepło i zakopana w jej wnętrznościach, spokojnie
bujała się w rytm jej serca.
- Nic tu po nas, mała. - szepnęła Natalia i z westchnieniem
podniosła się z krzesła. Jeszcze raz umyła ręce. Jeszcze raz spojrzała z góry
na miasto. Ten widok będzie już zawsze w niej. Tamten czas również. Ale dziś to
Natalia stała się domem. To ona jest czyimś schronieniem. Jest matką.
I to nowe uczucie
zakwitło w niej jak łąka. Wypełniło każdą komórkę. Niczym Lambrusco uderzyło do
głowy i uspokojniło oddech. Powoli pozamykała okna, przetoczyła się przez
korytarz i pogasiła światła. Jeszcze raz fluorescencyjny zachód słońca wdarł
się do ciemnego mieszkania i rozlał po ścianach. Odwróciła się i zamknęła za
sobą drzwi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz