Natalia odłożyła swoją nową lepszą samotność o jeszcze jeden
dzień. Zasnęła w domu człowieka, zarabiającego na byciu ludkiem, złożonym z
sześciu prostopadłościanów.
- Powinnaś zacząć w to grać. To jest totalnie w twoim stylu.
- Uświadomił ją Marek.
- Marnowanie czasu na fluorescencyjną nierzeczywistość jest jakby
na innym biegunie, niż moje zainteresowania.
- A czym innym jest nie kończące się taplanie się w
przeszłości, którą nazywasz kolorowym
światem, który przeminął? W PRLu było wszystko kanciaste i z brokatu, a
gdybyś tylko mogła, przeniosłabyś się do niego pierwszym napotkanym teleportem.
Ta gra na stówę wyrządzi ci mniej szkody, niż te autoudręki, że super były
pewexy i grzałka. - Podsumował i odpalił szósty wymiar, a na twarzy wyświetliły
mu się wszystkie kolory z krainy fantazji.
Trzydziestolatki potrzebują poczucia bezpieczeństwa.
Kotwicy, łączącej ich z czasami beztroski. Szukają jej, by móc zasnąć samej w
czterech ścianach, by móc każdy dzień zastąpić następnym, by ostatniego dnia
grudnia próbować upić się z uśmiechem. Potrzebują swojej bajki na dobranoc. I
potrzebują powodów do szlochów.
Następnego ranka Natalia poczuła, że jest na fali. Drzemiąca
w niej do tej pory, ukryta głęboko w zwojach chęć do życia, nagle przebudzona,
krzyczała aby dać jej wolność. Jej mieszkanie, jej schowek przed światem, nagle
zapragnął odświeżenia. Załatania dziur, przemycia płynem do higieny intymnej
ust i wypiaskowania nalotu. Pies krzyczał, że chce posłanie prawdziwe ze sklepu
dla psów rasowych, a nie podszywaną, jak naleśnik cienką, poduszkę babci. Wanna
krzyczała o sylikon w odświeżającym kolorze mięty. Zmywarka krzyczała o spa. A
ubrania wszystkie zapowiedziały, że będą się cięły. Natalia przyjęła te skargi,
ze świeżo odkrytym spokojem wewnętrznym, wynikającym zapewne z czakr odblokowanych całonocnym
naświetlaniem fluorescencją , oraz sennym pomieszaniem zmysłów. Przeszłości z
tymczasowością. Rzeczy kanciastych z obłymi do wyżygu. Modnych z dawniej
modnymi, na które moda wróciła i przeminęła, kołem się przetoczyła i
zwariowała. Tęcz różowości z czernią
nocy jak smoła czarną. Korowodu ciał niesień, duszy upadków, tęsknot i wszelkich wewnętrznych bibelotów. Pustki z
nadmiarem. Braku z przepełnieniem. Generalną degrengoladą wartości. Napromieniowała
się Minecraftem aż po uszy duszy i
postanowiła głosem pewnym i dobitnym zakończyć sposób na życie, złożony z żali
i tęsknot nieuciszonych. "Dosyć
tego"- rzekła na głos.
"Czemu tak polepiłam plastrami, w reklamówki
zapakowałam, szczelnie pozawijałam, udusiłam?"- Z pawlacza zdarła czarne jak otchłań
pogrzebowe wory, wypakowane zdjęć rozlicznością. Zapragnęła je uratować.
Pokochać jak mama zaakceptować i pooblekać w ramki. "Będę na nie patrzeć,
będę nimi sycić zmysły. Będę się moim dorastaniem szczęśliwym onanizować.
"
Pierwsza z wora wynurzyła się mała dziewczynka w za dużej kurtce z RFN, wystraszona do kości na
Trafalgar Square. Tak bardzo bała się, że zgubi resztę wycieczki, że prawie się
wówczas nie rozglądała. Zaraz za nią nieco odważniej dziewczynka w szpilkach z
bazaru. Zakończenie roku szkolnego.
Sama dzień wcześniej obcinała sobie grzywkę, która sterczała teraz niczym krzew
bonsai, a jej ówczesny chłopak nie chciał sobie zrobić z nią zdjęcia. Za chwilę
znowu ta mniejsza. Może dziesięć lat.
Wisi do góry nogami na trzepaku. Długopisem zamalowała sobie majtki, bo
koleżanka się śmiała, że widać jej kino. Całkiem
mała, na pierwszych koloniach w Międzylesiu. Jedzie na wycieczkę zobaczyć
Pałac Kultury. U dziadków na działce.
Zbiera porzeczki. Babcia ją straszyła, że jak będzie biegać, wpadnie do
kompostu i nikt jej nie znajdzie. Holandia.
W za dużych adidasach po koledze. Wstydziła się w nich chodzić, bo
śmierdziały. W tle wiatraki. W domu z
rodzicami. Pije symboliczny centymetr szampana. Nie pamięta za co. Znowu mała. Stary Ursynów. Odrealniony.
Niedzielne spacery na miejsce katastrofy lotniczej. Koniec pierwszej klasy. Ze świadectwem w fotelu z wikliny. Okulary zaklejone
po bokach plastrami. W tle palma w donicy. Koleżanka mamy z pracy kiedyś jej
powiedziała, że w tych palmach mieszkają gigantyczne pająki. Pierwsza komunia. Kościół z dykty. Wszędzie
błoto i tona koronek. Preludium do ślubnych koszmarów. Tęcza z okna w mieszkaniu, gdzie w soboty rano zawsze pachniało kanapką
z ogórkiem. Z psem na linoleum. Chciała
być, jak Natalia Kukulska. Szkolna wycieczka w liceum. Siedem
dziewczyn na koturnach. Wszystkie przeszczęśliwe, pewnie pijane. Osiemnastka. Spodnie w skórę węża.
Bordowego. Chłopak nie zadzwonił bo grał w Countera. Turcja. Basen. Już nie pamięta kto robił zdjęcie. Znowu mała. Czarno biała. Stoi w kapuście. Ścieżki między grządkami były
wąskie, a w roślinach pełzały robaki. Stonki i mszyca. Babcia je topiła w słoiku.
Pierwszy wyjazd z chłopakiem. Jedyne
zdjęcie. On stoi odwrócony. Ale sekundę wcześniej ją trzymał za rękę, mogłaby
przysiąc. Studniówka. Czerwona
sukienka i obniżone z zachowania. Hel.
Jedno z najwcześniejszych. Zakrywa ręką czoło, bo ma pryszcza. Z przyjaciółką z podstawówki pod blokiem.
Obiecały się razem zestarzeć. Pod
namiotami. Kiedy jeszcze szkoda było nocy na spanie. W Portugalii. Ostatni wyjazd z rodzicami, pierwszy z celulitem. Marika. W dżinsach, martensach i z
plecakiem na stelażu. Jechały na cztery dni na wieś. Jedne z lepszych wakacji. W Egipcie na wielbłądzie. W Tunezji na
lotni. Sylwester w Zakopanem. Znany
tylko ze zdjęć. Pierwsze Livigno. Za
duża deska, za małe buty. Wesele Agnieszki. Mnóstwo łez. Gwiazdka u Babci. Monopol i kaseta z
Lambadą. Młodzi Rodzice. Fiat 126p.
Kiedy go sprzedawali płakała, jakby ją rozdzierano na pół. Rysy. Ojciec robił zdjęcie Zenitem. Nie pozwalał nikomu go dotknąć.
W Dębkach z rodzicami. Kiedy jeszcze
nie były modne. O osiemnastej zero zero, cała plaża się zbierała w świetlicy oglądać
Dynastię. Z kolegą z dzieciństwa.
Budują z Lego stację kosmiczną. Tego samego wieczora pierwszy raz oglądała
Niekończącą się opowieść. Pięć lat później obejrzeli razem pierwszych
Przyjaciół.
"Oto, jaka jestem - pomyślała, zarzucając nerwowo
brwiami. - Nie chcę być inna. Dwudziestolatki nigdy nie zrozumieją, co znaczyło
dzieciństwo na podwórku, ani papierowe pocztówki. Ja mam w tym worku coś, co
zniknęło z powierzchni Ziemi, niczym dinozaury.
Muzeum rzeczy prawdziwych. Wydarzeń
opowiadanych przy trzepaku. Emocji sączonych w papier. Przyjaźni
pieczętowanych śliną. Mam tu muzykę krzyczącą prosto w serca. Mam
przedmioty upragnione, wyczekane, kupione za obcą walutę. Mam smak nie
pryskanych pomidorów, i zapach lata zamknięty w Visolvicie. Kolekcje szkiełek i nalepek, zdartych z
meblościanki. Mam małpkę ssącą ksiuk. Nie mam kurwa pojęcia dlaczego. Jeśli
świat z wiekiem musi tak płowieć, niech przynajmniej mi zostawi Koralgola. Przejmuję
kontrolę nad tym statkiem. Zapalam wszystkie neony, niech mrugają jak wielka
kosmiczna latarnia. I wyznaczam nowy kurs w przyszłość w kolorach retro blues. "
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz